Od momentu przeprowadzki wszystko zaczęło się układać tak jak powinno. W końcu przestaliśmy się kłócić, bo jak łatwo sobie wyobrazić to ciągłe napięcie nie pomagało w normalnym funkcjonowaniu. Zaczęliśmy na powrót tworzyć fajną psio-ludzką rodzinę. Ubyło nam co prawda trochę bodźców do socjalizacji, a nie zawsze chciało nam się po pracy jeszcze jechać do Warszawy, ale w zamian za to przybyło nam fajnych miejsc do spacerów i szaleństw. Dodatkowo mieliśmy nasz własny, osobisty kawałek ogródka, w którym psy mogły się spokojnie wybiegać, czy po prostu pobyć na dworze.
Młody rósł, z początku jak to wilczaki mają
w zwyczaju bardziej przypominał kojoto-szczura niż psa, a co
dopiero wilka. Jak pewnie dużo osób zauważyło, większość
szczeniaków przechodzi etap 'brzydkiego kaczątka', a Oti... Oti
wyglądał jak totalny wypłosz... Wielkie jak radary uszy, koślawe łapki i
chude ciałko z odstającymi kośćmi. Śmiać nam się chciało jak
na niego patrzyliśmy, zresztą nie tylko nam. Większość naszych
znajomych nie była w stanie zrozumieć jak można kupić taką małą
paskudę, jeszcze w dodatku z rodowodem?!
Jednak dla mnie zawsze razem ze Zjawą byli najpiękniejszymi psami na świecie. Przełom w wyglądzie Otiego nastąpił koło 7-8 miesiąca. Ewidentnie wtedy wydoroślał i zaczął przypominać wilczaka. Dalej jednak zostały mu wielkie, okrągłe szczeniaczkowe oczka i zachowanie dzieciaka, które ma do dzisiaj.
Jak nie trudno się domyślić zmiany nie zachodziły tylko w wyglądzie Młodego. Lato przyniosło też bardzo dużo zmian w jego charakterze, chociaż niekoniecznie były to zmiany na dobre. Malutki szczeniaczek zaczął pokazywać już nie tylko różki ale całkiem pokaźne rogi, jak na wilczaka przystało. Oti zaczął testować nas, naszą wytrzymałość i granice, czy aby na pewno nie da się ich przesunąć, a może nawet ustalić od nowa. Na spacerach zaczął głuchnąć, a w domu... W domu wykorzystywał każdą sposobność aby capnąć coś do jedzenia.
Oj tak, Oti był wiecznie głodny i nie ważne ile już
zjadł, ciągle było mu mało!
Chyba na zawsze zapamiętam minę Marcina, kiedy Młody
buchnął mu nad ramieniem kanapkę.
Siedzieliśmy obok siebie przy stole aż nagle znikąd,
nad Marcina ramieniem pojawiła się szaro-ruda plama, a ułamek
sekundy później talerz był pusty, a zza pleców
dobiegało mlaskanie pełne satysfakcji... Dzisiaj na szczęście,
mogę ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że Młody już tego nie
robi. Dużo czasu zajęło odzwyczajenie go od tego, ale dzisiaj
kiedy my jemy, Młody już nie drepcze nerwowo wokoło talerza, tylko
grzecznie czeka w klatce.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz