zdjęcie

zdjęcie

wtorek, 26 marca 2013

Wołam Cię, wróć do mnie...



Opowiadając Wam naszą historię życia z psiakami nieuchronnie zbliżam się do najmniej przyjemnych wydarzeń ubiegłego roku. Jak pewnie niektórzy wiedzą, wilczaki cierpią na ogromny lęk separacyjny. Nie jest prawdą, powszechna opinia, że te psy jak husky nie przywiązują się do człowieka. Jest wręcz przeciwnie. Wilczaki sią psami bardzo przywiązanymi do swojego stada, każda nawet najmniejsza rozłąka wywołuje u nich ogromny ból i tęsknotę.


 Od kiedy Oti uznał nas za swoją rodzinę, towarzyszył mi wszędzie. Wstawałam z fotela, łóżka, od stołu, Młody wstawał razem ze mną i szedł tam gdzie ja. Jeżeli nie mógł iść ze mną, po prostu podnosił raban, a wiadomo, w wiele miejsc psa ze sobą zabrać nie można. Na nic zdawała się nasza praca nad zachowaniem Tośka i jego zostawaniem w klatce. Początkowo było to tylko cichutkie kwilenie, z czasem przeradzało się w wycie.

A jak wilk wyje, to wyje na całe gardło...

 

Jak wiadomo ludzie są różni i nigdy tak naprawdę nie wiemy na kogo trafimy, dlatego nie długo od zamieszkania Otiego u nas zaczęły się problemy z sąsiadami, dokładniej jedną sąsiadką. Chodziłam, rozmawiałam, tłumaczyłam, mówiłam, że to szczeniak, dziecko, że nie rozumie, że potrzebuje czasu. Wszystko na nic. Co dziwniejsze, kiedy pytałam innych sąsiadów, to nic nikt nie słyszał.. Słyszała tylko pani zza ściany, a słyszała różne rzeczy. Raz oskarżyła nas o to, że mamy w domu stado psów, innym razem, że psy się zagryzają, jeszcze innym że wygryzają ściany kiedy nas nie ma, że zwierzęta są głodzone, bite, itd., itd. Wraz z upływem czasu Pani przeszkadzało każde nasze wyjście z domu, nie tylko te do pracy, ale nawet te 5 minutowe do sklepu. Większość kończyła się wezwaniem policji przez sąsiadkę lub telefonem do osoby wynajmującej nam mieszkanie. W pewnym momencie zostaliśmy tak osaczeni przez tą kobietę, że na każde nasze wyjście z domu przyjeżdżała do nas siostra mojego narzeczonego, zaopiekować się psami!

 Mieliśmy więc niańkę do psa, byleby tylko była w domu cisza!

 

Jak możecie sobie wyobrazić długo tak nie wytrzymaliśmy. Już po miesiącu wiecznych awantur byliśmy psychicznymi wrakami, nie mieliśmy siły ani do walki z sąsiadką, ani do prób nauczenia Tośka zostawania w ciszy...
I z pomocą znów przyszedł maj, to chyba będzie miesiąc zmian na lepsze w naszym życiu.
Przeprowadziliśmy się, wyprowadziliśmy się z Pruszkowa, zamieszkaliśmy bliżej Warszawy, w domku jednorodzinnym. Mamy teraz własny kawałek ogródka, nie mamy upierdliwych sąsiadów. Odżyliśmy. Odżyły też psy, bo możecie mi wierzyć lub nie ale nie minęły dwa miesiące mieszkania tu, jak Oti uspokoił się i przestał się awanturować o zostawanie samemu.








Przy okazji tej historii, nie mogę się powstrzymać od napisania czegoś. Wielu ludzi widząc Otiego na facebooku, czy na photoblogu pyta mnie skąd i za ile kupić szczeniaka, bo ma takie słodkie oczka, bo jest taki rozkoszny, wilczo wygląda, itp. Zawsze wtedy odpowiadam, że koszt szczeniaka, to możliwy najmniejszy koszt jaki poniesiemy przyjmując pod dach wilczaka (ale myślę, że to ma odniesienie do innych psów również). Spotykam się wtedy zazwyczaj z oburzeniem, czasem agresją i pytaniami "ale niby jakim cudem?".  Otóż moi drodzy właśnie tak, pies to żywe zwierze, stworzenie, któremu nie wszystko da się łatwo i szybko wytłumaczyć, nauczyć, oduczyć. Mówimy tu o sprowadzeniu pod dach przyjaciela, nowego członka rodziny, więc pytanie nie brzmi "ile kosztuje szczeniak" tylko do jakich kosztów i wyrzeczeń jesteście w stanie się posunąć, co jesteście w stanie poświęcić, jeżeli pojawią się problemy, a przy wilczaku pojawią się na pewno. To tylko kwestia czasu.

sobota, 23 marca 2013

Niezbyt duży wilk w niezbyt dużym mieście





Pierwsze poważne spacery (czyli takie w trakcie których mały spacerował o własnych łapkach po wszystkim) zaczęliśmy z Otim w marcu, mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Pruszkowie, zwiedzaliśmy więc miasto i miejskie parki, chodziliśmy na peron pooglądać pociągi i ludzi, czasem stawaliśmy przy największym skrzyżowaniu w okolicy i po prostu patrzyliśmy na otaczający nas świat. Na ciężarówki, samochody, ludzi na rowerach, z wózkami i psami. Oti jako młodziak był bardzo odważnym i ciekawskim stworzeniem.
Szczeniak wilczaka przyciąga wzrok i uwagę więc osób chcących go zaczepić było sporo. Nie raz też słyszeliśmy przeróżne teorie na temat jaka to rasa nam towarzyszy. Oti był kundelkiem, wilkiem, liskiem, kojotem, skundlonym husky tudzież owczarkiem niemickim. Jednakże nie ważne jaką fascynację wywoływał, dla niego obcy po prostu mogli nie istnieć, nigdy nie przepadał za nieznajomymi. Na mnie nawet w dużym rozproszeniu potrafił się skupić, świetnie reagował na imię. Ludzie których widział pierwszy raz na oczy mogli za to ciumkać, cmokać, gwizdać, wołać, Oti pozostawał nie wzruszony i albo patrzył na mnie, albo po prostu beztrosko zwiedzał okolicę. Do dzisiaj pamiętam reakcję moich rodziców, kiedy pierwszy raz spotkali Młodego, kucnęli żeby przywitać się z nim, a on po prostu udał, że ich nie widzi.
Wtedy zastanawiałam się, czy to oby na pewno dobre, czy nie powinnam z nim popracować nad tym, teraz z perspektywy czasu cieszę się, że Oti trzyma dystans do obcych, ale jak to mówią jaki pan..
















Zupełnie inaczej było z obcymi psami - tu sprawa miała się odwrotnie niż w przypadku ludzi, nie każdy pies kochał Otiego, za to Oti kochał wszystkie możliwe okoliczne burki, bez względu na kolor, kształt i rozmiar. W naszym sąsiedztwie było stosunkowo mało innych czterołapnych które rozumiały co nasze bure wilczątko od nich chce, a jeszcze mniej takich których właściciele nie uciekali w popłochu kiedy Oti zaczynał się bawić. Wilczaki mają bardzo specyficzny sposób zabawy. Oczywiście początkowo Bury oddawał starszym psom wszelakie należne pokłony i okazy szacunku, jednak po chwili gdy już dostał przyzwolenie na zabawę zamieniał się jak na wilczaka przystało w małego diabła-terrorystę. Ulubionym elementem zabawy z innymi psami bylo dla Młodego łapanie za tylne łapy i uniemożliwianie ucieczki, a im przeciwnik bardziej się złościł, tym zajadlej był kąsany. 

Generalnie jednak spacery z Młodym były bardzo przyjemne. Bardzo ładnie współpracował już od pierwszych spacerów, nigdy nie musiałam jakoś wybitnie uczyć go chodzenia na smyczy, czy oduczać jej gryzienia, nie szarpał, słuchał co się do niego mówi. Puszczony bez smyczy pięknie reagował na przywołanie, nawet w wirze zabawy pamiętał jak ma na imię i co znaczy "chodź tu". Czasem przyklejał się do mojej nogi do tego stopnia, że trudno mu było zrobić jakiekolwiek zdjęcie.

Jedynym problemem, który zresztą został mu do dzisiaj było zbieranie wszelakich śmieci. 
Oczywiście pracowaliśmy nad komendą 'zostaw' i dalej nad nią pracujemy, ale na chwilę obecną (dodam, że minął rok odkąd zaczęliśmy wychodzić na dwór) ma ona rację bytu tylko kiedy młody jest na smyczy i w zasięgu mojego wzroku. A gust ma wyjątkowo wyszukany. Oprócz papierków po jedzeniu uwielbia zbierać owoce (niekoniecznie świeże), zaschnięte, rozjechane żaby, zdechłe krety, ślimaki i wszystkie inne pyszności, po których zazwyczaj ma kosmiczne problemy z żołądkiem.

piątek, 22 marca 2013

Daj mi to co chce!

Jak już wcześniej wspomniałam wilczaki są małymi manipulatorami. Błyskawicznie wyczuwają człowieka, z którym mają do czynienia i naginają go do swoich potrzeb. 


Czasem robią to tak sprytnie, że zanim się spostrzeżesz masz już na nogach buty i biegniesz co sił w nogach na spacer bo przecież pieseczek musi... I wtedy dociera do Ciebie, cholera, przecież niecałą godzinę temu wróciliście ze spaceru... A paszcza na którą w tym momencie właśnie patrzysz odwzajemnia spojrzenie i zdaje się mówić 'ha-ha! Znowu Cie nabrałem!'


O tym, że szczeniaki to cwane bestie chyba nie muszę nikomu mówić. Doskonale zdają sobie sprawę z tego jakie są rozkoszne i za wszelką cenę próbują dostosować otaczający je świat do swoich potrzeb. Kto by się nie ugiął przed tym niewinnym spojrzeniem, uroczą gapowatością i przekonującym płaczem...

Kiedy Młody do nas trafił miał ewidentnie swój pomysł na życie, otóż Oti bardzo lubił zaznaczać swoją samodzielność i indywidualizm poprzez utwierdzanie nas w przekonaniu, że cierpi przeokrutne męki kiedy robiliśmy coś na co nie miał ochoty, a do rzeczy „na które nie miał ochoty” należy wliczyć WSZYSTKO co go dotyczy i nie wychodzi z jego inicjatywy (pomijając karmienie bo na to zawsze miał ochotę) czyli dotykanie, podnoszenie, przytrzymanie, czesanie, założenie obroży, etc etc. Pies w wyniku wyżej wymienionych czynności wpadał nagle w udawaną histerię, zaczynał wyć, drzeć się w niebo głosy, jakby go ktoś obdzierał ze skóry, czasem wręcz gryźć (przy czym nie było to szczeniaczkowe gryzienie dla zabawy, to było gryzienie a'la "zabije twoją rękę jak nie przestaniesz") i powarkiwać. Czasami sam zapominał o co tak naprawdę chodzi. Nie wynikało to bynajmniej z zaniedbania hodowcy, ponieważ byłam, widziałam, sprawdziła, ufam bezgranicznie (mimo tego że złą kobietą jest i dobrze wie dlaczego! =) ), nie wynikało również z tego, że psu działa się u nas jakakolwiek krzywda.
Po prostu ten model tak miał i próbował swoją wole i sposób na życie narzucić nam. Gdyby trafił do kogo innego, to może i by mu się to udało, ale nie z nami te numery, ja już się na Tobie poznałam, diabełku.


Pierwszy miesiąc wspólnego życia spędziliśmy więc na pokazaniu Młodemu, że awanturowaniem i wymuszaniem nic nie wskóra. Ktoś może powiedzieć, że to nie ludzkie, że powinnam pozwolić pieskowi być takim jaki jest. Owszem, pozwalam mu być jakim jest, ale na moich warunkach. Nie do pomyślenia dla mnie było, abym nie mogła własnego psa podnieść z ziemi, albo obejrzeć mu łap. Siadałam więc z Otim na kolanach przy komputerze, na łóżku, przed telewizorem i tak sobie siedzieliśmy, on wył i rozpaczał nad swoim losem, a ja zupełnie nie wzruszona dotykałam go po całym wstrętnym burym cielsku, zaglądałam do uszu, macałam po łapkach, ogonie i czekałam aż zauważy, że zupełnie nic mu się nie dzieje.
Uwierzcie mi czasem było trudno, zwłaszcza jak po 1,5 godzinie wycia nic nie zapowiada rychłego końca, nigdy jednak nie puściłam go zanim się nie uspokoił. Czasami zasypiał mi na kolanach i popiskiwał jeszcze przez sen, straszne?
Może i straszne, ale dzięki temu mam psa z którym mogę zrobić wszystko.
Nie przyszło mi to łatwo, ani nie było tak od razu. Tym co mnie sprowokowało do podjęcia konkretnych, świadomych kroków w utemperowaniu Otiego było to, że podczas próby podniesienia go z ziemi prawie straciłam oko. Z dzikim warkotem Mały rozciął mi powiekę i dopiero wtedy powiedziałam basta.

Dzięki temu właśnie mogę teraz patrzeć uśmiechając się półgębkiem jak koleżanka, która ma labradora żali się, że nie może mu w spokoju obciąć pazurków.

czwartek, 21 marca 2013

Wilczy umysł

 Jak myślicie, ile czasu potrzeba małemu wilczakowi, na dostanie się do pozornie niedostępnego miejsca, kradzież naszej rzeczy albo zniszczenie czegoś? 




Mały wilczak to stworzenie bardzo pomysłowe, uparte i zdeterminowane, a przedewszystkim myślące bardzo samodzielnie. Jak już sobie coś ubzdura w tej swojej burej łepetynie, to tak długo i uparcie będzie dążyć do celu, aż go osiągnie. Z jednej strony ma to plusy, ale niestety są i minusy, bo szczeniak, nie zawsze wymyśli sobie coś co się nam podoba, a czasem wystarczy 30 sekund nieuwagi. Oczywiście, nie twierdze, że psa nie można na chwile spuścić z oczu, jakie mielibyśmy życie za rok czy dwa, gdyby zamiast uczyć i wyznaczać granice cały czas chodzilibyśmy za psem i go pilnowali. Należy jednak pamiętać, że prędzej czy później zdarzy się coś na co byśmy nigdy nie wpadli... Jedyne co w takiej sytuacji możemy zrobić to być bardziej upartymi niż nasz diabełek, 
a i jeszcze nasłuchiwać...  

Bo cisza to bardzo zły omen.
 
Wilczaki to naprawdę cwane i mądre bestie. Już mała szara niepozorna kuleczka potrafi zaskoczyć nas swoim sprytem 
i choćbyście nie wiem jak byli przygotowani to i tak prędzej czy później się zdziwicie.
.
Oti zdobył moje uznanie w tej kwesti po tygodniu pobytu u nas w domu. Muszę mu przyznać, że zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i wtedy właśnie dotarlo do mnie z jak cholernie mądrym zwierzęciem mam do czynienia. Warto zaznaczyć, że Oti miał wtedy dokładnie 2 miesiące i 5 dni.




Tosiek miał i dalej ma bardzo płodną głowę. Czasem obserwowałam go i  płakałam ze śmiechu, zachwycając się jego pomysłowością , a czasem miałam szczerą ochotę go ukrzyżować, związać, a wręcz wysłać w paczce z powrotem do hodowli.
Muszę przyznać jednak, że jeśli się odrobinę postaramy to bez większych problemów bystrość wilczego umyslu możemy wykorzystać podczas nauki. Wilczak, bardzo szybko kojarzy za co dostaje nagrodę, a co za tym idzie w parze, bardzo szybko przyswaja komendy (trochę gorzej jest dezaprobatą, ponieważ mimo tego, że doskonale będzie sobie zdawał sprawę z tego, że czegoś nie wolno, to i tak będzie próbował to zrobić i sprawdzić czy 'nie' na pewno znaczy nie).
No i oczywiście trzeba znaleźć nagrodę, która będzie dla naszego wilczydła wystarczająco atrakcyjna. My mieliśmy to szczęście, że Szary Potwór jest bardzo, ale to bardzo żarty, co ułatwiło nam życie w dużym stopniu, chociaż...
Moje maleństwo wolało swój spryt i inteligencję wykorzystywać w mniej korzystny dla mnie sposób. Jednym z życiowych celów Otiego stały się kradzieże... skarpetek.

Jakkolwiek komicznie by to nie brzmiało, Młody stał się istnym skarpetkowym terminatorem.

Jak wszystko u naszego buraska, ta przygoda zaczeła się bardzo niewinnie. Pierwszą ofiarę znalazł po tym jak spadła z suszarki. Pomimo mojej szybkiej reakcji, stanowczego 'nie wolno' i zastąpienia skarpetki ukochanym do tej pory sznurkiem, było już za późno...
Kolejne ofiary ginęły w zastraszającym tempie, co gorsza okazało się, że u Młodego wykształcił się jakiś radar, detektor, dzięki któremu bez problemu i bezbłędnie namierzał wszystkie skarpetki znajdujące się w domu, zarówno te czyste, prosto z prania, brudne, jak również świeżo przywiezione ze sklepu...
Możecie się śmiać, ale ja w pewnym momencie byłam już bliska płaczu, ponieważ tą manię udało nam się opanować dopiero w wieku pół roku.


 Z mojego doświadczenia powiem, że grzeczny wilczak, to śpiący wilczak.




środa, 20 marca 2013

O diable rogatym w niewinnym ciele.

Jeśli kiedykolwiek, komukolwiek wydawało się, że jest gotowy na to co go czeka jak przywiezie do domu małego wilczaka, to życie i tenże wilczak bardzo szybko zweryfikują jego  poglądy.

 


I niech was nie zwiodą te słodkie ślepka, małe uszka i niewinne szare pyszczki.
Uwierzcie mi, zanim przywieźliśmy do domu Otiego, zanim w ogóle napisalismy do jakiejkolwiek hodowli, przez blisko rok czytałam o tej rasie, o tym na co powinnam być przygotowana. Od kontaktu z hodowcą do odbioru szczeniaka, minął kolejny rok, w którym nie dość, że miałam do czynienia z niezbyt łatwym psem (bo do Zjawy dość trudno było dotrzeć, zwłaszcza na początku), czytałam o sposobach wychowywania psa, wiele z nich wykorzystałam w praktyce, a jednak...
Piszę powinnam być przygotowana, bo jak się okazało, nie byłam, w każdym razie nie w takim stopniu jak chciałam i myślałam, że jestem.
Teraz wiem, że popełniliśmy masę błędów, niektóre już udało nam się naprawić, nad niektórymi pracujemy, a za niektóre będziemy jeszcze długo pokutować.
Ale nie wyprzedzajmy zdarzeń, zacznijmy od początku.

Pierwsze dni Otiego u nas upłynęły pod znakiem wilczakowej wersji demo. Dla nie wtajemniczonych już tłumaczę. Te małe bure szatany opanowały do perfekcji omamianie, zwodzenie i manipulowanie przeciwnikiem... 
Znaczy przewodnikiem...

Oti był tak grzeczny i rozkoszny, że totalnie uśpił naszą czujność, ale powiedzcie sami, jak tu go nie kochać?





Młody poznał się ze Zjawą, która z początku troche na niego burczała. Ja sama chyba też bym burczała na jej miejscu... Tosiek prawie cały dzień siedział jej na głowie, dosłownie właził jej na grzbiet, głowę, kładł się na lapach, ciągnął za uszy i ogon. Może dlatego był dla nas wersją demo, bo już najnormalniej w świecie nie miał siły nas męczyć. Ogołnie między psami bardzo szybko zapanowała miłość.



Niestety po kilku dniach w pokazowej wersji wyszedł z niego mały terminator.
Dzień jak poprzednie zaczął się bardzo niewinnie. To jest jedna z tych rzeczy, których nie zapomnę do końca życia, nie mieliśmy wtedy jeszcze kennel klatki, poza tym malutki słodziutki szczeniaczek płakał jak kazaliśmy spać mu na kocyku, więc mógł spać na łóżku. Mały demon tego ranka jednak nie spał, czekał na moment aż zacznę się ruszać i... Przypuścił atak.
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy to nagle obudziło mnie pieczenie policzka, a jak otworzyłam oczy to spotkałam się z wilczą paszczą.
Nowy dzień zaczełam więc ze szramami na twarzy, ale nie zrażona niczym - ostatecznie przecież nie straciłam ani oka ani nosa ani żadnej innej integralnej części ciała... No może poza kilkoma włosami, które mi Oti przydepnął do poduszki, ale czym są włosy w imię wielkiej niezmierzonej przyjaźni i miłości... Tak... Włosy się zepnie, ubytków nie będzie widać, na twarz nałożymy więcej pudru i nikt się w pracy nie pozna.
Wstałam z łóżka co niedługo później okazało się największym błędem tego dnia.
Po studiowaniu wolfdoga byłam przygotowana na wiele rzeczy, przynajmniej w teorii, ponieważ w praktyce nikt nie powie Wam co tak naprawdę mały pies wykombinuje...
Oczywiście pragnę zaznaczyć, że my z Tosiem mieliśmy i tak względnie mało niemiłych niespodzianek i przeżyć. Tych którzy chcą sobie sprawić wilczaka ostrzegam lojalnie, że może być o wiele gorzej... Czy może być lepiej? Nie sądze, ja osobiście uważam mojego psa za wersję demo wilczaka, bo w końcu nigdy nie złamał mi żadnej kości, nie zerwał podłogi ani nie powyrywał ze ścian kabli... Ale spokojnie, Oti ma dopiero rok i trzy miesiące, jeszcze dużo czasu przed nami.



Podniosłam się więc z łóżka, przechodząc przez pokój zdążyłam zarejestrować zabrudzony podkład higieniczny, dlatego wracając z łazienki zabrałam ze sobą torebkę. Nie byłam jednak dostatecznie przewidująca i nie wziełam rolki papieru, maski gazowej, miotacza płomieni, a najlepiej bomby atomowej...
Kiedy wróciłam do pokoju w pierwszej chwili nie do końca byłam pewna co zaszło. Moim oczom ukazał się radosny szczeniaczek, stojący na środku łóżka, a wszędzie dookoła były biało brązowe strzępy podkładu... Powiedziałam stojący? Wróć! Zanim zdążyłam zajarzyć co dokładnie jest grane, moje kochane szare wilczątko uniosło ogonek i zupełnie bezstresowo zsikało się na środku łóżka.



Nie pamiętam takich akcji dużo, może gdybym opisywała je na bieżąco, jednak na pewno w trakcie pisania uraczę Was jeszcze takimi 'smaczkami' nie raz... Inną rzeczą, która zobrazowała mi ile pracy przed nami był moment robienia obiadu. Otóż Młode Wilczydło od przyjazdu do nas jadło tylko suchą karmę (ale o tym na pewno jeszcze napiszę, ponieważ jest to dla nas temat rzeka), a ja na obiad postanowiłam zrobić risotto z kurczakiem. Zapach świeżego mięsa obudził w naszym maleństwie Pradawne Zło. Jeżeli myślałam kiedykolwiek, że widziałam wszystko do czego zwierze jest zdolne aby zdobyć jedzenie – myliłam się. Otóż urocza szara kuleczka nagle zrobiła się dłuższa o jakieś 10cm, miałam wrażenie, że stoi na czubeczkach pazurków próbując dosięgnąć to co leży na szafce kuchennej. Widok był komiczny, a zarazem upiorny, ponieważ szczeniaczkowi na wierzch wyszły wszystkie ząbki, w oczach błyszczała chęć mordu,a z gardła dobywały się dziki warkot i jęki frustracji. Zazwyczaj pokrojenie kury nie zajmuje mi więcej niż 5 minut, ale tym razem trwało to wieki. Przecież nie pozwole psu zachowywać się w ten sposób, czyż nie? I tym oto sposobem, ja Młodego wynosiłam z kuchni, kazałam usiąść przed wejściem, poczym nie zdąrzyłam się dobrze odwrócić i dojść do deski jak ON JUŻ TAM BYŁ i kontynuował swoje tańce.
Uwierzcie mi, że gdybym miała linę to bym go związała przed wejściem do kuchni. 
Ostatecznie wiadomo jednak, że Duże Zło z Mniejszym Złem wygrywa, więc w pewnym momencie Małe Zło zrozumiało, że trzeba siedzieć... Co prawda siedział w kuchni prawie na mojej stopie, ale siedział...






Kierunek Ciechanów!

Pierwszy raz u Anki i, Krzyśka zawitaliśmy na początku stycznia, pojechaliśmy poznać naszego kawalera, Strzygę oraz resztę stada. Podróż do Ciechanowa trwa około 2h pociągiem z Warszawy,więc mogliśmy zobaczyć co czeka nas jak już będziemy wieźli malucha do domu.

To co mi się bardzo podobało to to, że zostaliśmy przez Krzyśka (jechał z nami pociągiem) powitani i potraktowani jakbyśmy się znali od zarania dziejów, a widzieliśmy się pierwszy raz. Taka właśnie atmosfera towarzyszyła całemu naszemu pobytowi u Gorthanów i to było na prawde bardzo, bardzo miłe, nie czuliśmy się obcy, czuliśmy się jak członkowie rodziny.
Wysmyraliśmy wszystkie szczeniaczki, oczywiście na pierwszym planie był nasz malutki Oti.


 


Potem poszliśmy na spacer z częścią dorosłego stada. Było cholernie zimno i miałam śnieg w butach a palce przymarzały mi do aparatu... Ale to co najbardziej pamiętam ze spaceru, to widok biegających po polach wilczaków był wprost cudowny. 
 


Druga nasza wizyta w hodowli miała miejse w lutym, kiedy to szczeniaki rozjeżdżały się do domów. Znowu powitano nas jak starych dobrych znajomych, czas spędziliśmy bardzo miło.
Do domu wracaliśmy późnym wieczorem, a na pociąg odwiozła nas Ania, na moim ramieniu maleńki Oti wył najgłośniej jak potrafił. Tęsknił przeokropnie...
Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdyby powrót obył się bez drobnych wpadek. Pomyliliśmy perony i do naszego pociągu dobiegliśmy cudem, w ostatniej chwili. Zziajani, ale szczęśliwi, ze zrozpaczonym wilczakiem na rękach zajęliśmy miejsca. W porównaniu do podróży na pociąg, sam przejazd do Warszawy minął nam spokojnie.Po koncercie danym w cześniej, Tosiek uspokoił się i nie minęło pół godziny jak zasnął.
Do domu dojechaliśmy koło 12 w nocy i prawie od razu zasnęliśmy jak dzieciaki.




Zjawiskowe wakacje i o walce serca z rozumem, cd.

Dni, tygodnie mijały nam na pracy nad strachami suki, było ich naprawdę dużo.
Pierwszą, przeszkodą na jaką trafiliśmy była klatka schodowa. Zjawa jest średniej wielkości psem, ma około 60cm i waży mniej więcej 22-23kg, dlatego początkowe znoszenie i wnoszenie jej po schodach było dla mnie tragedią. Spędziłyśmy na klatce dużo czasu i obie zostawiłyśmy masę nerwów, zwłaszcza gdy okazuje się, że nikt dookoła nie rozumie. Co tu dużo mówić – sąsiedzi patrzyli na nas jak na wariatów kiedy próbowaliśmy suce pokazać, że schody wcale psom duszy nie kradną i da się po nich wejść i zejść o własnych łapach. Nawet nie wiecie jak wielka była moja radość kiedy suka zaczęła sama początkowo tylko schodzić, a potem również wchodzić po schodach. Do dzisiaj pamiętam, że na cześć tego nakręciłyśmy nawet filmik jak biegamy w górę i w dół jak dwie wariatki...
Kolejnym niezbyt fajnym problemem Zjawy był fakt, że wyłaziła ze wszystkiego, zarówno z obroży jak i z szelek, dlatego ogromny nacisk położyłam na wypracowanie przywołania. Muszę przyznać, że byłam z niej dumna, robiła to wyjątkowo pięknie, czasem tylko głuchła jak za bardzo wpadała w głupawkę. Wyprzedzając ewentualne zarzuty - nikt nie puszczał świeżo adoptowanej suki samopas, na to przyszedł czas później.
Z czasem przyszła kolej na jazdę komunikacją miejską, z początku pociągi i autobusy budziły w Zjawie podobne emocje co klatka schodowa, jednak i to udało się nam przezwyciężyć i w pewnym momencie już zupełnie nic nie stało nam na przeszkodzie, żeby swobodnie jeździć do Warszawy, czy na wycieczki.









Cudownie jest patrzeć jak pies się na nas otwiera, coraz bardziej nam ufa, pozwala na więcej. Jednak to wszystko trwało, a czas krycia Morrigan był coraz bliżej. Nie będę ukrywała, że obleciał mnie nagle strach, czy aby na pewno poradzimy sobie z dwoma psami. Ze Zjawą było jeszcze mnóstwo pracy, a tu miałby się pojawić szczeniak? No way.
Jeśli dobrze pamiętam to właśnie pod koniec lata, napisalam do Ani, że chyba poczekamy do następnego miotu, który będzie miała w hodowli. Chciałam zrezygnować z wymarzonego szczyla po Morrigan... Następny miot miał być po Bruxie, piękna suka, ale jednak moje serducho należało do Strzygi...
Nadszedł czas krycia, potem narodzin maluchów, pamiętam jak bacznie obserwowałam i wyczekiwałam informacji o dzieciakach. Serce mi się krajało, ale miałam być twarda, miałam rozsądnie czekać na miot K...
Minęły święta, zbliżał się styczeń, a na stronie Gorthan mój ulubieniec ciągle świecił napisem WOLNY. Chyba nie muszę mówić jak to się skończyło. Tym sposobem mój zdrowy rozsądek znowu dostał sromotne cięgi od serca.

wtorek, 19 marca 2013

O Zjawutku słów kilka

Jak już wspomniałam w poprzedniej notce, mamy maj 2011roku. Traf chciał, że podczas tego niewinnego przeglądania psów do adopcji znalazłam fundację Husky Adopcje. Niby nic strasznego, przecież w życiu nie chciałam mieć haszczaka, a jednak... Na ich stronie natknęłam się na Raise. To było jak uderzenie młotem prosto w serce. 



zdjęcia autorstwa LadyS

Odkąd pamiętam i już chyba zawsze będzie się we mnie toczyć się walka serca z rozsądkiem i powiem Wam, że czasem żałuję, że mój rozsądek w końcu nie strzeli sercu porządnego kopa. Co tu dużo mówić, zakochałam się, straciłam dla niej głowę... Podjudzana przez dotychczasowe wątpliwości (kupno vs. adopcja) i Patrycję (taaak, dobrze wiesz, że Twoja zasługa jest wielka) zadzwoniłam pod wskazany numer.
Jakiś czas trwało zanim dogadaliśmy się w tej kwestii z Marcinem, o dziwo jednak nie kazał mi rezygnować z wilczaka. Ustaliliśmy jednak, że ograniczymy ilość szczurów i przestaniemy brać tak czynny udział na szczurzym forum - jak już wspominałam w tym czasie mieliśmy blisko 20 szczurów na DT*, może się wydawać, że szczur dużo nie kosztuje... A jednak przy tej ilości wydatki sięgały spokojnie 200zł na miesiąc, a to przecież worek dobrej psiej karmy... Wbrew pozorom również szczurzy weterynarz pochłania dość duże pieniądze i możecie mi wierzyć lub nie, ale aktualnie miesięczne utrzymanie psa, kosztuje mnie mniej niż utrzymanie szczurów (oczywiście mam tu na myśli opłaty za weterynarza, jedzenie, ściółkę, nie liczę w tych kosztach psich szkoleń, czy zgłoszeń na wystawy, chociaż jak mam być szczera to szczurza operacja potrafi porządnie nadszarpnąć portfel). Jak już mówiłam – zadzwoniłam! Dostałam ankiete, trochę czekaliśmy na wizytę przedadopcyjną, potem na sterylkę, ale ostatecznie suka do nas jechała!
Nie będę tu możę opisywać moich odczuć jakie towarzyszyły mi przy kontaktach z samą fundacją HA, ani tego jak się kilka razy czułam, dlugo zmagałam się ze sobą, żeby tego nigdzie nie opisywać i o tym zapomnieć więc niech już tak zostanie, zwłaszcza, że teraz raczej żyję z tymi ludzmi w zgodzie, wtedy w kontaktach z nimi czułam się po prostu... źle.
Zmieńmy temat i przejdzmy do samej Zjawy, bo takie właśnie imię dostała w domu Raisa.
Gdy sucz do nas przyjechała była generalnie psim wrakiem. Nie mogę powiedzieć, żeby było tragicznie, ale było też bardzo daleko od dobrze. Po 40 minutowej walce z wejściem na klatkę, udało nam się ją ostatecznie wnieść do domu. Długo trwało zanim się trochę odstresowała
i uspokoiła, koniec końców zaczeła po malutku zwiedzać mieszkanie, oglądać szczury i poznawać nas.



zdjecie zrobione przeze mnie na balkonie 1 albo 2 dnia u nas

Pierwsze dni Zjawy u nas były jakby to powiedzieć... Dość męczące, chociaż nie powiem w domu była i dalej jest psim aniołem... Zacznijmy od zdrowia. Pierwszego dnia udało mi się ją delikatnie wyczesać – trafiła do nas akurat w trakcie wymiany futra i jak to u haszczakopodobnych stworów bywa, było tego futra okropnie dużo... Wychodziło całymi płatami... Podczas tego czesania obejrzałam sobie jej posterylkowy brzuszek, który zresztą był powodem naszej natychmiastowej wręcz wizyty u weterynarza. Rana ślimaczyła się okropnie, wyrosła też ziarnina, a w środku były jakieś grudy, które potem na szczęście zniknęły (prawdopodobnie były to krwiaki). Zjawutek przez miesiąć był na antybiotyku z zakazem moczenia pupska w wodzie, ale w rezultacie udało się, wszystko się zagoiło i obeszło się bez ponownego rozcinania suki. Jeśli zaś chodzi o zachowanie to nikt nie mógł nam nic o niej powiedzieć, bo praktycznie wyjęliśmy ją ze schroniska, nigdy nie była w domu tymczasowym - dostaliśmy psa zagadkę. Nie powiem, że nie było problemów, były. Pies ze schroniska to pies po przejściach. W większości przypadków nie wiadomo co się w życiu takiego zwierzęcia działo. Zjawuś bała się wszystkiego od klatki schodowej, na której pierwszego dnia ze strachu posiusiała, po uniesione ręce. Bała się upuszczonego karabińczyka, głośnych dzwięków (w tym rozmów) i łazienki (której zresztą boi się do dzisiaj, w gruncie rzeczy gdyby nie Oti to mogłabym w łazience zostawić pełną wannę mięsa i otwarte drzwi i na 100% wszystko to bym zastała w takim samym stanie w jakim zostawiłam).

Jak to wszystko się zaczeło...

Ostatnio mam dużo czasu na myślenie, prace z psami i rzeczy na które pracując nie mogłam sobie pozwolić. Coś mnie naszło, żeby trochę popisać i opisać nasze życie z psami, a przede wszystkim z Otim... Jak pewnie niektórzy wiedzą, mieliśmy się z Młodym zapisać na kurs PT zanim urodzę dziecko, ale nie wyszło... 
Nie po raz pierwszy zresztą, ale... Ale chwila zacznijmy wszystko od początku... 

Jak cofnę się pamięcią w czasie o 2 lata to właśnie teraz będzie moment w którym moje poszukiwania psa stały się na tyle intensywne, że warto o nich wspomnieć. Wiedzieliśmy już, że marzymy o wilczaku, znaliśmy rasę na tyle aby zabrać się za szukanie szczeniaka (przynajmniej tak się nam wtedy wydawało, przecież od roku studiowaliśmy wd). Pierwszą hodowlą, do której napisaliśmy była Silver Power. Wymieniłam z nimi kilka maili i pewnie wzięlibyśmy od nich szczeniaka gdybym nie znalazła na facebooku hodowczyni z Wrocławia i nie zaczęła pisać z nią o innych hodowlach. Wyprzedzając pytania – nie, nie powiedziała mi o SP nic złego, po prostu uświadomiła mi rzecz za pewne znaną przez wielu psiarzy, że warto za psem przejechać kawałek drogi i wybrać takiego, który będzie spelniał nasze oczekiwania. Wtedy, dzięki niej, spojrzałam szerzej i znalazłam Gorthan Kennel. Znalazłam Morrigan, w której zakochałam się po uszy... Wiedziałam, że tak będzie wyglądał mój wymarzony wilczak. 

 Morrigan z Peronówki (Strzyga)

Miot po Strzydze (takie domowe imię nosi Morrigan) był planowany na grudzień 2011 roku, czyli od przyjazdu malucha dzielił nas rok (miały być do odbioru w okolicach walentynek).
Jakoś w marcu Ania złożyła nam w domu wizytę, przyjechała z Jabberem (moją pierwszą męską wilczakową miłością) zobaczyć jak będzie żył u nas piesek, powiedziała nam jak się przygotować na przybycie szczeniaka, co trzeba w domu zabezpieczyć, zmienić, przestawić... Szykowało nam się przewrócenie życia do góry nogami, jak przy narodzinach dziecka... W końcu miało do nas przyjechać dziecko, małe psie dziecko w dodatku tak wymagającej rasy... 

Jabberwock z Peronówki (Jabber)


Przygotowywaliśmy się do tego intensywnie, czytałam wszystkie możliwe portale, oglądałam filmiki, o szkoleniu psów, o wychowaniu szczenięcia. Na bieżąco śledziłam wolfdoga (encyklopedie wiedzy o wilczakach), dogomanie. Szukałam szkółek dla psów, do których moglibyśmy uczęszczać na przedszkole. Praktycznie cały czas wolny spędzałam na pro-psich portalach i rozmowach z koleżanką, która pracowała z psami na co dzień i z całych sił wspierała nas w dążeniu do celu. Miotały mną jednak różne uczucia, przede wszystkim bardzo chciałam mieć psa, poprzedni został mi zabrany nagle i strasznie za nim tęskniłam. Drugą sprawą było to, że od długiego czasu zajmowałam się pomocą zwierzętom niechcianym, w naszym domu mieszkało wtedy około 30 szczurów, w tym 11 naszych, reszta to tymczasowicze i 2 koty przybłędy... Muszę to powiedzieć w prost - miałam wyrzuty sumienia, że kupuje psa, a nie ratuje jakiejś bidy ze schroniska. Wszystko zaczeło się bardzo niewinnie od przeglądania z Patrycją adopcyjniaków w różnych fundacjach, bynajmniej nie planowaliśmy brania żadnego z nich, przecież mój wymarzony pies ma urodzić się pod Ciechanowem. A potem... Potem przyszedł maj.

 Zdjęcia są własnością GORTHAN KENNEL, zostały użyte za ich wiedzą i zgodą, dalsze kopiowanie jest zabronione.